Recenzja filmu

Budda. Dzieciak '98 (2024)
Krystian Kuczkowski
Budda

Szybcy i przedsiębiorczy

Choć o tej pseudofilozoficznej opowiastce ciężko jest mówić bez ironicznego uśmieszku, poczciwy Budda może dotykać tu jakiejś prawdy. Bo serio, ilu ludzi w Polsce jest w stanie bez większych
Szybcy i przedsiębiorczy
źródło: Materiały prasowe
Zaczyna się trochę jak bootleg filmu Wesa Andersona – rozpopularyzowana przez TikToka zasada proporcji dociera nawet do największej sali Multikina Złote Tarasy. W jej centrum, otoczony rzędami pustych krzeseł, siedzi Budda, a właściwie Kamil Labudda; nie historyczna ikona ruchu religijnego z Azji, ale jak najbardziej współczesna ikona internetowego influencerstwa. Bliski plan zastępuje szeroki, gdy mężczyzna, przełamując czwartą ścianę, zaczyna swoje kazanie. Najpierw uniżone podziękowanie dla każdego z widzów za przyjście do kina. Potem zagadka: "Jak myślicie, co jest najpotężniejszym wynalazkiem ludzkości, zdolnym do zmiany biegu historii?". Koło? E-e. Elektryczność? Cieplej. Hmm… smartfon? Bingo! Jasne, że smartfon.

Kompaktowe, kilkucalowe urządzonko trzymane w tylnej kieszeni spodni jest przecież wielozadaniowym narzędziem przekształcania rzeczywistości. Jeśli nie wierzysz w te słowa, Budda ma też dowód empiryczny. Zaznaczając (kilkukrotnie), że przez jego instastories przelewa się zwykle między milion a milion dwieście tysięcy par oczu, Kamil wyciąga telefon, pisze kilka słów i klika przycisk "send". Wtedy dzieje się magia. W 15 minut salę na 800 miejsc zapełniają grupy podekscytowanych szczęśliwców. Oto jest właśnie potęga smartfona.



Choć o tej pseudofilozoficznej opowiastce ciężko jest mówić bez ironicznego uśmieszku, poczciwy Budda może dotykać tu jakiejś prawdy. Bo serio, ilu ludzi w Polsce jest w stanie bez większych problemów wprowadzić do ponad 300 kin w kraju film dokumentalny? A ilu z nich nakręci go o samym sobie i jeszcze na tym zarobi? "Dzieciak ’98" jest w rodzimym przemyśle projektem po wielokroć wyjątkowym. Kręcony na spółę przez Buddę i Krystiana Kuczkowskiego film o twórczości (?) i życiu (???) jednego z naszych największych internetowych celebrytów efektownie wpisuje się na listę "pierwszych" w wielu kategoriach. To pierwszy duży film o polskim influencerze w historii, pierwszy kinowy projekt Youtubera na rodzimym rynku i pierwszy jednoznaczny dowód na to, że te dwa światy nigdy nie powinny były się przeciąć.

Ostatnie, co chciałbym robić, to szydzić z bohatera tej quasi-dokumentalnej hagiografii. Niezależnie od skali megalomanii samego Buddy, jego osobista historia przezwyciężenia trudnego dzieciństwa i zamienienia motoryzacyjnej zajawki w gigantyczny komercyjny sukces kryje w sobie jakiś inspirujący potencjał. Gorzej, że Kuczkowski potrzebuje tylko kilku minut, by każdy dramaturgiczny czy motywacyjny aspekt życia swojego bohatera nieświadomie obrócić przeciwko niemu. W obrębie krótkiego filmu reżyser kreśli portret internetowego idola pokornie posłusznego żelaznym zasadom rynku. Influencer musi być maksymalnie pospolity, ale w cool sposób; charyzmatyczny, ale z głęboko schowaną osobowością. Jego niedoścignionym ideałem jest zupa pomidorowa; jego największym strachem – kontrowersja, zdolna odstraszyć potencjalnych reklamodawców. Dlatego lepiej się nie wychylać. "Nie być opiniotwórczym, nie poruszać trudnych tematów" jak powie zresztą sam bohater. Jeśli "influence" – to na nic ponad dobry humor widzów. Jeśli "life-style" – to uniżonego pazia kapitalizmu.



Trudno mu się zresztą dziwić. Od jakiegoś czasu określenie "twórca Youtube'owy" dewaluuje się wraz z rosnącymi rokrocznie stawkami wypłacanymi od wyświetleń na platformie. Internetowy monopolista rynku wideo mniej niż przestrzenią nieskrępowanego wyrazu własnej ekspresji okazuje się finansowym El Dorado. Jak się postarasz, za hajs z Youtube'a kupisz sobie wymarzony samochód, wybudujesz dom i zabezpieczysz rodzinę na przyszłość. W obracającej się wokół symbolu dolara strukturze trzeba więc poruszać się mądrze. Ostrożnie stawiać kroki.

Według Kuczkowskiego sam Budda w "Dzieciaku ’98" chciał zaproponować swoiste vademecum dla wszystkich, którzy marzą o karierze influencera, przeprowadzić ich przez pole minowe, pokazać, na co trzeba uważać. I faktycznie, sympatyczny Kamil od czasu do czasu rzuci z ekranu jakimś biznesowym aforyzmem. Obok komunałów o "ciężkiej pracy" czy "wierze w siebie" gada coś o "biznesplanie", "kontencie", "zasięgach". Doradza, żeby nie współpracować z małymi reklamodawcami, tylko czekać na tych dużych. W końcu też motywuje, mówiąc, że "każdy z jego widzów, który chce jeździć Lambo, może jeździć Lambo", bo "on chciał jeździć Lambo i jeździ", stawiając się w pozycji jakiegoś wzoru finansowego spełnienia. Nie żeby nie miał ku temu podstaw. "Dzieciak ’98" przypomina o skali jego sukcesu co kilka minut: albo pokazując wypełniony kilkunastoma wypasionymi furami garaż, albo przywołując regularne wyjazdy zagraniczne, albo mówiąc o tym wprost, do kamery, w twardych liczbach. Dopełniając to godną współczucia historią rodzinną, tworzy modelową opowieść sukcesu mimo przeciwności, wzruszającą reklamę nowego amerykańskiego snu, skrojoną w sam raz pod twoje dorastające dziecko.

Szkoda tylko, że w tej inspirującej opowieści gubi się gdzieś wartość pracy twórczej, mierzona czymkolwiek innym niż rosnącymi zerami na koncie. Dla Buddy, jak i dla całej masy współczesnych influencerów, treść nie ma większego znaczenia. Utwór wideo na Youtubie to w końcu nie "film", tylko "kontent", produkt podporządkowany uniwersalnym zasadom popytu i podaży. Własne zainteresowania, charyzma, tworzona muzyka czy organizowane wydarzenia sportowe, konto instagramowe, facebookowe czy jakiekolwiek inne – wszystko pracować ma na osobistą markę, tworząc samonapędzającą się spiralę reklamową dla innych odnóg działalności. "Dzieciak ’98" jest tylko kolejnym elementem tej układanki. Mówienie o tym wprost w obrębie filmu wcale nie usprawiedliwia biznesowego cynizmu; raczej wyłuszcza go wszystkim tym, którzy z jakiegoś powodu nie połapali się w tej dwustronnej biznesowej gierce. "Gigantycznego samozaparcia wymaga od twórcy, by mieć na koncie milion czy pięć i dalej tych ludzi doceniać" – mówi w pewnym momencie Budda, wskazując na wielki trud traktowania widzów inaczej niż jako anonimowe cyferki w skrupulatnie prowadzonym kajeciku księgowej. Trud, którego wielu podobnych mu twórców nawet nie podejmuje.



Pytanie jednak, czy podejmuje go tak naprawdę sam Budda? Internetowy przedsiębiorca słynie co prawda z dobrego kontaktu ze swoją oddaną społecznością, a filmiki o sportowych samochodach przeplata uwiecznionymi na swoim kanale zapisami działalności charytatywnej. A to odda widzom kilka drogocennych aut, a to zatankuje ludziom do pełna bak w czasie inflacji, a to podrzuci do domu dziecka skrzynię wypełnioną pieniędzmi – wszystko, rzecz jasna, kręcone jako kontent gwarantujący ruch na kanale. Godna podziwu sprawa, choć mając w pamięci, że kilka minut wcześniej mówi o tym, jak to trzeba czasem nakręcić filmik, na którym się straci, by zarobić więcej w dłuższej perspektywie, trudno nie zazgrzytać zębami. Zgrzyt niesie się jeszcze głośniej, gdy Kuczkowski wmontowuje w film te momenty samarytańskiej pomocy: jeden szczęśliwiec zanosi się rzewnymi łzami; drugi, chwilę później, klęka przed jego samochodem jak do modlitwy, z łamiącym się głosem błagając o szansę na współpracę. Budda: zwykły dobry chłopak, milioner przy okazji.

To czepliwe rozwodzenie się nad wielowymiarowością Buddy wynika z faktu, że "Dzieciak ’98" to nic ponad chałupniczo nakręcony portret samego siebie, laurka o własnej zajebistości, reklamówka kanału, nie-wiem-co-jeszcze, ale na pewno nie film kinowy. Z tego powodu trudno stosować wobec niego konwencjonalne narzędzia krytyczne. Obrazowi Kuczkowskiego i Labuddy brakuje jakiejkolwiek struktury; twórcy nie potrafią zapanować nad hierarchią i chronologią poruszanych przez siebie wątków. Tematy dublują się notorycznie, tworząc dziwaczne wrażenie montażowej bylejakości. Po krótkim monologu o tym, że Budda wierzy w życie po śmierci, film potrafi bez żenady wrzucić archiwalne nagrania driftujących samochodów; po opowieści o osobistej tragedii – kiczowate ujęcie powolnego spaceru w kierunku zachodzącego słońca. W tym sensie znacznie bliżej mu do formatu youtube'owego filmiku niż pełnoprawnego filmu dokumentalnego.



W tej pozornie nieistotnej semantycznej różnicy kryje się wszystko. "Dzieciak ’98" wygląda amatorsko, w niemal połowie składa się z wyciętych filmików z kanału Buddy, nie jest zainteresowany ukazaniem go z innej strony, nie zadaje niewygodnych pytań ani tak naprawdę pytań w ogóle. Zwykle reżyserzy kręcą dokument, by powiedzieć o swoim bohaterze coś nowego. W tym wypadku Kuczkowskiego interesuje tylko uśmiechnięta powierzchowność, sprzedawany na masową skalę wizerunek, a nie stojący za nim człowiek. Wizerunek, który dla fanów internetowej działalności Buddy jest przecież dobrze znany i utrwalany wraz z każdym kolejnym pochłanianym filmikiem.
 
Po co jest więc ten film? Jeśli wygląda jak filmik z Youtube'a (albo nawet gorzej), mówi to samo, co filmiki z Youtube'a (albo nawet mniej) i mieści się w dopuszczanym przez platformę metrażu, to o co tak naprawdę chodzi? Czy celem jest coś ponad podbicie własnego ego i zarobienie kokosów na lojalności fanów? Jeśli tak, naprawdę trudno to wydobyć ze steku motywacyjnych pierdół i samochwalczej napinki. "Budda: Dzieciak ’98" to nic ponad kontent, oklejony podobizną uśmiechniętego idola produkt, który próbuje oszukiwać widzów, że jest filmem, bo trwa półtorej godziny i puszczają go w kinie. W tych kategoriach na pewno okaże się kasowo satysfakcjonującym sukcesem. Szkoda tylko, że zrobi to z tak ostentacyjnym brakiem szacunku do widzów, własnych fanów czy portfeli ich rodziców.
1 10
Moja ocena:
1
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones